Przeciwnicy sprawdzenia VIN w dekoderach i raportach twierdzą, że jeśli samochód jest tani, to w zasadzie nie ma sensu za to płacić, bo koszt raportu jest za wysoki i może zdjąć za dużą kwotę z budżetu przeznaczonego na zakup. A teraz udowodnimy, że ci ludzie absolutnie nie mają racji i nie będzie to wcale trudne.
Przy drogim aucie na pewno warto
Na potrzeby tej analizy spokojnie możemy założyć, że drogie auto to każde, które kosztuje więcej niż 10 tysięcy złotych, co tak naprawdę wcale nie jest wysokim pułapem. Mało tego – dla wielu osób będzie to w ogóle pierwszy limit, przy którym jest sens rozpoczynać poszukiwania. Nie będziemy tego teraz roztrząsać. Grunt, że raport kosztuje kilkadziesiąt, może sto złotych. Ale bądźmy hojni – niech sprawdzenie VIN kosztuje 200 złotych. Doliczymy w ten sposób na przykład rozkodowanie wyposażenia czy jakieś dodatkowe opcje w raporcie. I teraz tak: jaka myśl musi się zrodzić w głowie kogoś, kto ma w ręce 10 tysięcy złotych, żeby ten ktoś uznał, że 200 złotych robi jakąkolwiek różnicę?
Auta tanie – też warto
Auta tanie – niech kosztują 3-10 tysięcy złotych. W dolnej granicy tego przedziału faktycznie 200 złotych to już kwota, którą można zauważyć, choć nadal wielka nie jest. Możemy nawet przyjąć, że jakimś cudem za 3000 złotych daje się faktycznie kupić auto, które nie wymaga pilnej wizyty u mechanika. Niech to będzie auto kupowane od znajomego albo po prostu jakiś stary i ekstremalnie prosty pojazd miejski. Rzadko jednak będzie to samochód od pierwszego właściciela, co oznacza, że osoba, która go sprzedaje, o pewnych wydarzeniach może nawet nie wiedzieć. A jeśli takim wydarzeniem był poważny wypadek, to jednocześnie tłumaczy niską cenę i stanowi silny argument za tym, żeby jednak poszukać innego auta.
Auta zbyt tanie
Jeśli oferta jest zbyt tania, to na pewno coś jest z nią nie w porządku. Samochód sprzedawany poniżej wartości rynkowej bardzo, ale to bardzo rzadko jest w ogóle wart zakupu. Po pierwsze – może być stary i zdezelowany. W tych przypadkach faktycznie sprawdzenie VIN czasem nie będzie potrzebne, bo już samo zdjęcie będzie krzyczało „nie kupuj mnie, bo się rozpadnę”. Z drugiej strony, auto może być zaszpachlowane albo po prostu kradzione. To, że nie znasz nikogo, kto by w takie trafił, niczego nie dowodzi. A jeśli nie chcesz wydać 200 złotych, żeby ochronić się przed przepadkiem auta albo przynajmniej naprawą za kwotę większą niż cena nowego nabytku, to też niezbyt mamy o czym rozmawiać. Po prostu nie ma takiej sytuacji, w której szczypta dodatkowej ostrożności by nie była potrzebna.